Zazdrość każdy odczuwa trochę inaczej, ale chyba zasadniczo możemy się zgodzić, że jest to chemiczny koktajl lęku, gniewu, ewentualnie z domieszką smutku (choć ten zazwyczaj pojawia się dopiero, kiedy ustąpi gniew), wstrząśnięte, nie mieszane. Każe reagować, nie pozwala być jedynie spokojnym obserwatorem zdarzeń. To bowiem zdawałoby się frajerstwem ciężkiej wagi.
Tak oto rodzą się reaktywne zachowania: wyrzuty, afery, wypełnione podejrzeniami pytania, sprawdzanie komunikatorów, wzmożona kontrola cudzych planów i tego, jak zamierza spędzić czas, z kim, jak się czując i co robiąc.
Zaczyna się piekło.
Druga strona, nawet jeśli nie ma czystego sumienia, odpowie silnym oporem lub zaatakuje na swój sposób. Ona też zna słabe punkty. Wie, w co i jak uderzyć. To może być początek martwego terenu, gdzie jedynym możliwym zakończeniem jest metaforyczna śmierć – własna, przeciwnika albo obojga. W każdym przypadku oznacza to śmierć relacji.
Ktoś jednak zapyta: ale czy naprawdę mam nie reagować? Nic nie zrobić, kiedy sygnały są oczywiste? Nie przywołać do porządku osoby, która zachowuje się tak, jakby coś kombinowała na boku? Innymi słowy…
Czy o związek nie należy walczyć?
Gdyby takie pytanie padło, a ja miałbym to nieszczęście trzymać w ręku mikrofon i cała sala patrzyłaby na mnie w oczekiwaniu, że powiem coś mądrego, to jeśli bym nie spanikował, odpowiedziałbym mniej więcej tak:
Słuchaj, no oczywiście, że rzeczywistość co do zasady przysyła różne sygnały, na różne tematy, w tym również na temat tego, że partner czy partnerka może chcieć puścić się gdzieś na bok, na chwilę lub na zawsze. I jeśli w ogóle nie chcesz się w te ani w inne sygnały angażować, to jedź do Indii czy do Tybetu i znajdź jaskinię, w której możesz się zaszyć, odciąć od wszelkich sygnałów i przemedytować resztę życia.
Jak dla mnie nie chodzi o to, żeby nigdy nic nie robić i totalnie zaprzeczyć swoim uczuciom, wybierając bierność. Ale też niekoniecznie chodzi o to, żeby się tym uczuciom zupełnie poddać.
Generalnie nie liczyłbym na to, że od zazdrości – podobnie jak od innych negatywnych emocji – uda się trwale uwolnić. Zazdrość to część życia i jedno z najbardziej powszechnych uczuć, jakich doświadczamy, angażując się w intymne relacje. Czasem ją odczuwamy i odczuwać będziemy. W porządku. Ważne jednak, by nie mieć złudzeń co do tego, czym ona tak naprawdę jest. Rozpoznać jej prawdziwą naturę.
W tym celu posłużmy się metaforą z chińskiej filozofii.
Życie emocjonalne jak ogród
Według taoistów z naszym życiem emocjonalnym – a więc i z życiem intymnym – jest jak z ogrodem. Aby doświadczać piękna i przyjemności, jakie dają najbardziej aromatyczne i kolorowe kwiaty, musisz włożyć w ogród trochę pracy. Zadbać o nawożenie, podlewanie, czasem przekopać grządki. Kwiaty nie urosną same z siebie.
Jak na ironię, aby ogród zapełnił się chwastami, nie trzeba robić nic. One pojawią się prędzej czy później, same, przyniesione z wiatrem, zasiane przez ptactwo i podlane przez deszcz. Jeśli zaniedbasz ogród, wkrótce spostrzeżesz, że pięknych kwiatów jest coraz mniej. Teraz porastają go chwasty, a im dłużej pozwolisz im tkwić w ziemi, tym trudniej będzie je wykorzenić i tym szybciej się namnożą.

Być może z tego samego powodu, dla którego niewprawiony ogrodnik może pomylić co ładniejsze chwasty z kwiatami, niektórzy ludzie pielęgnują w sobie „chwasty zazdrości”, biorąc je za coś szlachetnego i odżywczego.
Biorąc je za miłość.
Korzeń zazdrości
Zazdrość odczuwamy między innymi z tego powodu, że chcemy ją odczuwać. Pozwalamy sobie na nią, bo raz, że mylimy ją z miłością, a dwa – lubimy czuć, że mamy kontrolę. Nie tylko nad sobą czy nad własnym życiem. Nad drugą osobą i nad swoim związkiem z nią również. Może nawet bardziej.
Jak ma się zazdrość do kontroli? Kiedy pojawia się ryzyko, że on czy ona odejdzie, wtedy boleśnie konfrontujemy się z faktem, że tej kontroli jednak nie mamy. A w każdym razie nie tyle, ile byśmy sobie życzyli. Zazdrość to wewnętrzny głos paniki w obliczu utraty kontroli.
W pewnych sytuacjach jesteśmy bezsilni – na przykład wtedy, gdy on czy ona odchodzi. Czasem nie ma wpływu na decyzje innych ludzi, jakkolwiek bolesne by nie były. To niesamowite, że inni ludzie mogą podejmować autonomiczne decyzje, z którymi nie możemy nic począć. Prawda? Niesamowite.
Gdy ta świadomość braku wpływu dociera do człowieka, może to być w jego życiu najtrudniejszy moment od czasu, gdy dowiedział się, że Święty Mikołaj jednak nie istnieje. Może oznaczać pewien kryzys tożsamości.
Ludzie czasem podejmują autonomiczne decyzje, tymczasem wszyscy próbujemy z tym nieubłaganym prawem natury walczyć. Walczymy o zachowanie kontroli. Czasem się udaje, bo ta druga osoba też się różnych rzeczy boi i żeby poczuć się bezpieczniej, wchodzi w układ, w którym jest kontrolowana. Jej też jest w nim wygodnie.
Poza tym sama wierzy w brednię pod tytułem: zazdrość równa się miłość. Dlatego kiedy jej kochany misiek czy miśkowa jest nadmiernie zazdrosną parówą, bierze to za przejaw studziennej głębi uczucia. I tak sobie funkcjonują, w relacji pełnej subtelnego, podskórnego napięcia, w której zazdrość uniemożliwia pełne otwarcie się na siebie nawzajem – ale paradoksalnie obojgu daje pewne poczucie bezpieczeństwa i czegoś, co nazywają miłością.
Przeciwwagą dla zazdrości jest odwaga
Wymaga odwagi, by powiedzieć: chcesz, to idź. Nie trzymam cię. W sytuacji, gdy najbardziej intuicyjne byłoby przejąć kontrolę, wtedy zrobić coś zgoła odwrotnego – dać autonomię. Wolność wyboru i wolność postępowania, nawet jeśli oznaczałoby to wystawienie się na strzał. Bo przecież w tej wolności osoba może nas skrzywdzić, umyślnie lub nie. I to zaboli.
Ból ten bierze się z między innymi z tego, że pragnęliśmy bezpieczeństwa, pragnęliśmy stałości, pragnęliśmy wierzyć w sprawiedliwość świata, pragnęliśmy wierzyć w bycie niemożliwymi do zastąpienia, i nagle wszystko to jak krew w piach. Obietnica podarta na strzępy, ideały zawalone, Mikołaj nie istnieje.
A spójrzmy na chwilę tak, że może same te pragnienia od początku były pułapką. Bombą z opóźnionym zapłonem, która prędzej czy później musiała wybuchnąć. To w samym wyobrażeniu o miłości jako bezpieczeństwie od początku było coś niewłaściwego i u podstaw frajerskiego.
Wolimy wierzyć w miłość jako coś trwałego. Wolimy wierzyć we wzajemne obietnice jako coś, co jest odporne przeciwko nieprzewidzianym okolicznościom. Wolimy wierzyć, że będzie długo i szczęśliwie. Przecież tak mówiły reklamy, tak mówiły bajki i filmy, no, cały przemysł tak mówił.
Spokojnie, wszystko pozostanie fundamentalnie takie samo
Może zwyczajnie daliśmy się zrobić w konia. Daliśmy się nabrać, że miłość, którą obdaruje nas ta druga, specjalna osóbka, będzie czymś w rodzaju wybawienia. Ludzie wierzą w różne życiowe wybawienia. Przeważnie w kasę i miłość. Jak już zarobię tyle, ile trzeba, wtedy będę wolny od cierpienia, które przynosi codzienność. Jak już znajdę wyjątkową ją czy wyjątkowego jego, wtedy skończy się udręka. Miłość pokonuje wszystko.
Tyle że w tę miłość wchodzimy takimi, jacy jesteśmy, z całym swoim balastem. Dalej jesteśmy sobą, a życie może zyskuje inną barwę, lecz nie przestaje przynosić bólu. Mówię o tym, choć to banał – prawda zbyt trywialna, by pamiętać o niej na co dzień. A może jednak warto, bo kiedy o tej trywialnej prawdzie zapominamy, to wtedy za bardzo wkręcamy się w tę całą ideę miłości. Spirala neurozy się nakręca, a zazdrość szepcze do ucha różne okropieństwa i nie da się tego nie słuchać.
Miłość niewątpliwie może wzbogacić życie, jest czymś człowiekowi potrzebnym. Co do zasady jest piękna, choć niekoniecznie w ten disneyowski, cukierkowy sposób. Ale ostatecznie jest tylko kolejnym życiowym zjawiskiem – a nie od tego życia wybawieniem. Słodki smak w pewnym momencie powszechnieje lub przejada się, a życie ponownie odsłania bukiet smaków gorzkich, kwaśnych i przesolonych. Na przykład wtedy, kiedy on czy ona nie tylko ma czasem śmierdzący oddech (no jak to), ale też czasem odchodzi.
Wszystkie zjawiska odchodzą. Nie inaczej jest z ukochanymi. Każdy związek, tak jak i każde życie, skazane jest na śmierć. I jeśli nie próbowalibyśmy tego procesu tak panicznie powstrzymać, byłoby w nas mniej neurotyzmu – a więc i zazdrości.