Spokojnie z tym „wychodzeniem poza strefę komfortu”

S

Wychodzenie poza strefę komfortu ma sens. Szukajmy nowych ścieżek do wydeptania, otwierajmy się na doświadczenie i róbmy rzeczy dzikie. To ważne i potrzebne. Wszyscy gdzieś tam to czujemy i rozumiemy. A jednak jakoś tak się dzieje, że całe to gadanie o wychodzeniu poza strefę komfortu potrafi człowieka jeszcze bardziej zniechęcić i tylko utwierdzić w przekonaniu, że wszyscy ci „goście od coachingu i rozwoju osobistego” to banda pomyleńców.

Bierze się to w dużej mierze stąd, że ci „goście od coachingu i rozwoju osobistego” zapominają o pewnej bardzo ważnej rzeczy. Albo wcale nie zapominają, tylko z tych czy innych powodów wolą o niej nie mówić. Chodzi o szacunek do siebie i swoich granic.

O tym teraz będzie.

Czemu służy wychodzenie poza strefę komfortu

Wychodzenie poza strefę swojego komfortu zasadniczo służy temu, by ją poszerzać. Granice strefy komfortu człowieka wyznaczają jego lęk i opór.

Idea jest taka, by sytuacje dotychczas niekomfortowe oswajać w takim stopniu, aby z biegiem czasu stawały się komfortowe. Robi się to, wychodząc im naprzeciw. Mierząc się z tym, co wywołuje w nas to wewnętrzne „nie, nie ma mowy, ja tego nie zrobię!”. A właśnie, że zrobisz.

W taki sposób strefa komfortu staje się większa. Obejmuje coraz więcej sytuacji, aż w końcu człowiek dochodzi do zrozumienia poglądu, że prawdziwym bezpieczeństwem w życiu jest brak bezpieczeństwa. Ale z tym to powoli.

wyjdź poza strefę komfortu - czy to dobry pomysł?

Przemysł, którego sztandarowym hasłem jest „Musisz wychodzić poza strefę komfortu!” ma w siebie wpisany całkiem dobre założenie, mianowicie, że aby się rozwijać i sięgać pełni swego potencjału, trzeba godzić się na pewną dozę niewygody. Tak więc wypłyń z tej bezpiecznej przystani na pełne morze i zobacz, jakie skarby tam na Ciebie czekają, dzielny marynarzu, wód życia żeglarzu.

A strefę komfortu, to pan(i) ma jakąś?

Lecz o czym przemysł pod tytułem „Musisz wychodzić poza strefę komfortu!” nie mówi, to że jeśli już zamierza się wypłynąć na te szalone życia wody, to dobrze byłoby mieć bezpieczną przystań, do której można w każdej chwili wrócić.

W odniesieniu do człowieka, tą bezpieczną przystanią będzie jego wewnętrzne poczucie bezpieczeństwa. Pewna doza wewnętrznego spokoju. Dzięki nim owo wypłynięcie na morze nie będzie doświadczeniem na skraju traumy, a raczej podróżą pełną zaciekawienia i ewentualnie lekkiego stresiku.

Wypychanie neurotyka, człowieka generalnie zaniepokojonego życiem, poza „strefę jego komfortu” wiąże się z jednym, zasadniczym problemem. Otóż wychodzenie poza strefę komfortu ma sens tylko wtedy, kiedy istnieje jakaś strefa komfortu.

Jeśli dla tego człowieka całe życie jest jedną, wielką strefą dyskomfortu, to dokąd on ma pójść? Z jednej zgrozy – w drugą, tylko większą? Nie rozumiem, w jaki sposób miałoby to komuś pomóc.

Dobra, może i trochę rozumiem.

Kiedy los rzuca rękawicę

Czasem bowiem zdarzają się takie przypadki, że człowiek, dotychczas przez swoje własne życie wręcz molestowany, tłamszony, wiecznie przestraszony, pewnego dnia dostaje od losu szansę. Nazwijmy to powołaniem.

Powołaniem ku przygodzie. Albo chociaż ku jakiejś dużej, życiowej zmianie. Widzi, jak to się przed nim objawiło i czuje, że nie ma wyboru: musi podjąć rzuconą przez los rękawicę. W sumie gorzej i tak już być nie może. Życie jest do dupy, więc co mu szkodzi.

Tak oto poddaje się biegowi nowych, niespodziewanych zdarzeń, które wyrywają go z dobrze mu znanej bańki. Podąża za nieznanym – i jest tym przerażony, lecz zarazem nie stawia oporu. Wszystko to, co go od tej pory spotyka, konfrontuje go z głębią życia, z jakiej dotychczas nie zdawał sobie spawy.

W tych warunkach poznaje siebie jako kogoś, kto jest zdolny do o wiele większych rzeczy, niż się o to podejrzewał. Chcąc, nie chcąc wykracza poza swoje lęki, ponieważ zmusiły go do tego nowe okoliczności.

Trafił z jednej zgrozy – dotychczasowego życia – w drugą, większą. I to, jak na ironię, okazało się lekarstwem doskonałym. Skorupa pękła. Narodził się nowy człowiek. Bolało, ale było warto.

Życie nie je bajka

Powyższa historia mogłaby posłużyć za oś scenariusza filmowego albo książki. To dobrze znany schemat, obecny zarówno w starych baśniach, jak i w nowoczesnych wytworach popkultury. Bohater wyrusza w metaforyczną podróż – bierze się za bary z nieubłaganym losem – i to prowadzi go do konfrontacji z samym sobą. W efekcie jego życie ulega zmianie, czasem diametralnej.

Takie rzeczy się zdarzają, wpadając w spektrum normalnego, ludzkiego doświadczenia. Nadal jednak niezbyt częstego. Wielu ludzi kończy swój żywot, nigdy nie zaznawszy jakichś głęboko transformujących doświadczeń. A zwykła codzienność wygląda po prostu inaczej. Zwyczajniej.

I w tej zwyczajnej codzienności pewnie warto wykraczać poza strefę komfortu. Również po to, żeby być lepiej przygotowanym, kiedy życie niespodziewanie wymusi większe zmiany. Obróci człowiekowi w pył jego dotychczasowy model bycia. Porwie go za rękę i w szaleńczym tańcu pozwoli mu narodzić się na nowo.

Wtedy będzie on wdzięczny sobie, że już wcześniej oswoił się z dyskomfortem i generalnie z ideą dokonywania zmian w życiu. Inaczej w tym szaleńczym tańcu mógłby zwyczajnie narobić w portki, no i szlag trafił całe odrodzenie. Może kolejnym razem.

Ale samo „wychodzenie poza strefę komfortu” tylko po to, żeby to robić – tylko dlatego, że powiedział tak jakiś guru albo gość od szkoleń motywacyjnych – nie będąc na to ani gotowym, ani szczególnie do tego przekonanym? To jest właśnie brak szacunku do swoich granic i prosta droga do zrobienia sobie krzywdy.

Kontuzjowani mentalnie

To jak nadwyrężanie mięśni, które nie są gotowe na wysiłek. Jeśli ktoś ma kontuzję, to nie rzucisz mu piłki i nie powiesz: masz, graj. Rozsądniej byłoby najpierw zająć się kontuzją. A od kontuzji mało kto jest tak naprawdę wolny.

Oczywiście nie, że noga, ręka, żebro. Chodzi o poziom mentalny. Przeszłość, ciągnąca się za człowiekiem jak złe widmo. Przyszłość, której niejasna wizja napełnia głowę niepokojem i pcha w objęcia różnych, unikowych zachowań. Negatywny dialog wewnętrzny, który nie przestaje podcinać skrzydeł. Trudne emocje, od których nie wiadomo, jak się uwolnić, aby dni stały się lżejsze.

Jeśli nie zajmiemy się swoimi „kontuzjami”, wychodzenie poza strefę komfortu będzie niczym więcej, jak próbą biegania ze zwichniętą kostką. Dokądś na pewno dojdziesz. Ale przy tym pogłębisz swój uraz.

Z tego powodu lekarz radzi: zaaplikuj na kostkę całą potrzebną kurację. Nie przesilaj. Najpierw zadbaj o komfort chodzenia. Stawiaj małe kroki, a kiedy się zmęczysz, kiedy poczujesz, że już wystarczy – nie kozacz. Wróć na wygodny fotel, noga do góry, zaparz sobie herbatki z cukrem, poczytaj książkę, serial sobie włącz, zadzwoń do mamy i powiedz jej, że ją kochasz. Mamy to lubią.

Trochę terapii, trochę dyskomfortu

Podobnie jak leczenie kostki i uczenie kontuzjowanej nogi chodzić są dwoma elementami całego procesu zdrowienia, tak i wychodzenie poza strefę komfortu i terapia powinny się wzajemnie przeplatać.

Terapia bez mierzenia się z życiem pozostaje tylko ciekawym poznawczo, lecz mało użytecznym procesem. Z kolei poszerzanie strefy komfortu bez integrowania tych doświadczeń w procesie terapeutycznym może jeszcze bardziej namieszać człowiekowi w głowie.

Przy czym terapia to nie musi być kliniczny proces, przeprowadzany przez specjalistę od głowy. Terapeutyczne może być prowadzenie dziennika albo czytanie książek, które dają wgląd w siebie. Posiedzenie ze swoimi myślami i uczuciami.

Czasem idealną terapią okaże się spotkanie z kumplami przy piwie. Innym razem telefoniczna rozmowa z przyjaciółką. A czasem faktycznie spotkanie z coachem czy psychoterapeutą. Za terapeutyczne uznajmy wszystko to, co przywraca człowiekowi wewnętrzne poczucie bezpieczeństwa. Pozwala mu lepiej siebie poznać i zaakceptować.

Róbmy więc obie te rzeczy: i terapię, i wychodzenie poza strefę komfortu. Łączmy je ze sobą, traktując jako rzeczy nierozerwalne. Właśnie to jest prawdziwie heroiczna ścieżka. To, a nie wariackie rzucanie się na główkę „poza strefę komfortu”, nie mając żadnej strefy komfortu, do której można wrócić, by odetchnąć i posmarować siniaki maścią.

Podziel się wpisem
  •  
  •  
  •  
  •  

Autor

Miazga

Dzielę się wnioskami, jakie płyną z kilkunastu lat świadomej pracy nad upierdliwym i na wskroś neurotycznym materiałem, który nazywamy sobą. Sprawdzam, co działa, a co nie działa w tym tak zwanym rozwoju osobistym. Rozważam o motywacji, emocjach i związkach, łącząc duchową perspektywę Wschodu z naukami Zachodu.

0 0 Oddaj głos
Ocena artykułu
Powiadomienia
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Polub stronę na Facebooku

Archiwum

0
Podziel się komentarzem. Dzięki!x
()
x