Niezależność to nie jest końcowy etap

N

Na pewnym etapie rozwoju doszliśmy do przekonania, że w zasadzie nie mamy odpowiedzialności za uczucia drugiego człowieka, a on nie ma za nasze. W końcu każdy z nas jest niezależną wyspą na rozległym oceanie życia i jako taka może – a nawet powinna – być w tej swojej niezależności całkowicie samowystarczalna oraz szczęśliwa.

W praktyce oznacza to, że ja nie odpowiadam za twoje szczęście, a ty nie odpowiadasz za moje.

Możemy sobie być razem, ale nie możesz oczekiwać, że coś w sobie zmienię. Jeśli z czymś czujesz się źle, to przykro mi.

Możesz się zbliżyć, ale trzymaj dystans.

Pamiętaj, że moje życie jest moje. Ale hej, to również oznacza, że twoje życie jest twoje!

To chyba dobrze, prawda?

No, powiedziałbym, że tak i nie. Dobrze i niedobrze.

Dobrze, bo w pewnym sensie wyrośliśmy ponad toksyczną zależność. Dojrzały więc i nasze związki.

Mniej jest już obwiniania i niemożliwych do spełnienia oczekiwań.

Druga osoba nie jest już tym nowym wcieleniem rodzica – matki lub ojca – który tym razem ma dać nam wszystko to, czego „prawdziwi” mama i tato nie dali nam w dzieciństwie.

Bo każdy nosi w sobie takie czy inne zranienia z dzieciństwa. Nie ma zmiłuj. Starzy mogli faktycznie kochać, ale popełniali ludzkie błędy. Zrobili, co potrafili. Czasem oznacza to 30 procent, innym razem 90 procent. Dziś i ten człowiek w dzieciństwie kochany na 30 procent, i ten kochany na 90, mają swoją strefę komfortu, specyficzne lęki i punkty zapalne. Mniejsze lub większe.

Tak więc po iluś tam związkach i wyciągniętych z nich lekcjach wyrośliśmy z poczucia, że oto objawiło się lekarstwo na nasze cierpienia (i w dodatku ma fajny tyłek). On czy ona nie jest już rodzicem dwa.

Nie jest też kawałkiem mięsa od zaspokajania potrzeb ani chodzącym portfelem. Nie jest rycerzem na błękitnym koniu ani śpiącą królewną do wyleczenia ze swojego snu.

Darowaliśmy sobie obarczanie jej czy jego własnym emocjonalnym bałaganem. Każdy dorósł już do tego, by zrozumieć, że emocjonalnym bałaganem zajmują się terapeuci.

Mamy swoje granice i potrafimy ich przestrzegać. Są one czymś w rodzaju świętości, której nie wolno naruszać. Czasem bardzo ciasno oplatają człowieka, ale wtedy czuje się nawet bezpieczniej.

A więc jest to wszystko dobre i właściwe.

Ale nie do końca.

Ponad niezależnością

Na etap niezależności w relacjach patrzyłbym jedynie jak na fazę, ponad którą również trzeba w pewnym momencie wzrosnąć – co nie znaczy, że ją porzucić.

Niezależność jest dobra i potrzebna. Ale nie jest ostatnim polem na planszy, jeśli komuś zależy na rozwijaniu relacji, no i równolegle siebie samego.

Powiedziałbym, że tej niezależności się nie porzuca, kiedy już się ją osiągnie, tylko dodaje się do niej kolejny element.

Chodzi o zrozumienie, że wizja człowieka jako niezależnej wyspy może i ma w sobie pewną dojrzałość – na pewno większą niż etap uzależnienia i wykorzystywania siebie nawzajem – lecz zarazem tworzy dużo samotności.

Jestem z tobą, ale w sumie to jestem sam. W końcu moje życie, nie?

Zadbam o ciebie, ale na tyle, na ile mi będzie z tym po drodze. Każdy z nas ma swoją drogę.

Oddam ci się, ale tylko na tyle, żeby nie odpuścić kontroli.

Nie będę ci wskazywać kierunku, bo każdy odpowiada za swój własny kierunek. Mi nic do twojego, tobie nic do mojego.

Zrobię ci dobrze, jeśli ty zrobisz dobrze mi. Musi być po równo.

I tak dalej, i tym podobne.

Wszystko to tak naprawdę oddziela nas od pełnego zaangażowania i zaoferowania siebie. A skoro tak, to i od pełnej autentyczności nas oddziela.

I może się mylę, ale postawiłbym dobre pięć dyszek na to, że brak autentyczności prowadzi do przynajmniej dwóch rzeczy, których nikt nie lubi: do braku poczucia szczęścia oraz braku poczucia sensu.

Dobrą wieścią jest to, że działa to również w drugą stronę: im więcej autentyczności i zaangażowania, tym większe poczucie szczęścia i sensu. Rzeczy dobre, o które trudno w warunkach dumnej niezależności.

Nie tylko poczucie bezpieczeństwa

Przyjmując pozę ochroną – polegając w stu procentach na swojej z trudem wypracowanej niezależności – odcinamy się od tego, na czym każdemu skrycie najbardziej zależy. Czasem tak skrycie, że zupełnie o tym zapominamy i mieszamy priorytety.

Dlatego wartą uwagi propozycją jest wykraczać poza swoją niezależność i na drugą osobę otwierać się w pełni: cierpliwością, współczuciem, stanowczością, siłą, wrażliwością, wszystkimi tymi rzeczami, które odrzuciliśmy, odkąd mózg umieścił je w szufladzie z napisem „tego osoby wyznające niezależność nie robią”.

Trzeba zrozumieć intencje mózgu. On się cały czas uczy. Teraz, być może, jest dla niego etap upewniania się w sobie samym; zdobywania poczucia bezpieczeństwa i stawiania granic. Dlatego niezależność jest dla niego priorytetem. W porządku.

Niech jednak ma na uwadze, gdzieś tam z tyłu głowy (mózg niech ma z tyłu głowy, rozumiecie), że potem, po osiągnięciu tego etapu, można pójść dalej. Niezależność jest bezpieczna i mądra, lecz nie jest szczególnie erotyczna. Daje pewną moc, zarazem tworząc poczucie pustki.

Nie jest więc Świętym Graalem ani ostatnim stadium rozwoju człowieka.

Tam za nią jest jeszcze dużo dobrych rzeczy do odkrycia i nauczenia się. Powoli, małymi krokami. Tylko do przodu, nie zadowalając się byle poczuciem bezpieczeństwa i dumy, jakie daje niezależność.

Podziel się wpisem
  •  
  •  
  •  
  •  

Autor

Miazga

Dzielę się wnioskami, jakie płyną z kilkunastu lat świadomej pracy nad upierdliwym i na wskroś neurotycznym materiałem, który nazywamy sobą. Sprawdzam, co działa, a co nie działa w tym tak zwanym rozwoju osobistym. Rozważam o motywacji, emocjach i związkach, łącząc duchową perspektywę Wschodu z naukami Zachodu.

5 1 Oddaj głos
Ocena artykułu
Powiadomienia
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Polub stronę na Facebooku

Archiwum

0
Podziel się komentarzem. Dzięki!x
()
x