A tymczasem trzeba spojrzeć tak, że proces zmiany częściej niż rzadziej okazuje się procesem leczenia. Może nie w każdym przypadku leczenia niezbędnego – w końcu nikt jeszcze nie umarł od, na przykład, bycia zgorzkniałym bucem – ale leczenia z pewnością pożytecznego i wskazanego.
Leczymy się z mniejszych i większych traum nabytych w trakcie życia; z tych wszystkich ran, które nosimy po różnego rodzaju porażkach, zawodach i stratach, a przez które nieszczęśliwi wewnątrz jesteśmy i nieszczęściem oddychamy, a powietrzem naszym nieszczęśliwym muszą oddychać wszyscy inni.
Leczymy się z niezdrowych pomysłów. Z wyznawania szkodliwych idei. Z braku wyczucia wobec drugiego człowieka. Z dokonywania wyborów podyktowanych jakimiś ciężkimi emocjami, z których istnienia w nas nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy.
Leczymy się z całej masy zależności: począwszy od zależności od szlugów czy substancji w ogóle, po zależności bardziej subtelne, jak zależność od gniewu albo od miłości i akceptacji, co jak wszyscy wiemy ślad swój odbija szczególnie w relacjach intymnych, gdzie jeden człowiek z drugim, no, wiadomo.
Oporny matołek nie chce słyszeć o zmianie, bo tak się do swojej emocjonalnej choroby przyzwyczaił, do swoich zależności i ścieżek myślowych, którymi przecież całe życie kroczył, tak lubi swój psycho-emocjonalny grajdoł, którego sekretnie nienawidzi, że jeśli mu o zmianie napomkniesz, usłyszysz, że to zamach na tożsamość, na człowieczą integralność i wyjątkowość, i zobaczysz jak idzie on do internetu pisać o coachingu, terapii i im pokrewnych, że to dla debili jest i dla nich wyłącznie.
Można pluć na coaching i inne metody radzenia sobie ze zmianami, ale bądźmy szczerzy, wszyscy potrzebujemy zmiany, rozumianej jako leczenie. Każdy z nas ma swój uczuciowy i mentalny syf, mniejszy lub większy, czasem niemal niedostrzegalny, a czasem niedający się nie zauważyć, taki, który przez lata narósł i się zrósł, skleił, sczepił, tworząc wrażenie, jakby samym człowiekiem był i stąd jedno z drugim tak często jest mylone.
A gdy mówisz komuś: weź jakoś spróbuj zrzucić to z siebie, wtedy on czy ona zbija temat, bo między wierszami słyszy: weź zabij siebie.
I może nawet ma trochę racji. Może, żeby zaszła zmiana, pewne rzeczy trzeba w sobie zabić, te wszystkie niskie skłonności do niskich rzeczy; przykładów wymieniał nie będę, bo każdy tam sobie wie, jakie niskie skłonności jego czy jej dotyczą i jakie wyższe dążenia w ich imię zaprzedaje, każdy w ciszy własnej głowy czasem takie myśli odkrywa i to są jedne z najstraszniejszych demonów. Unikamy więc, jak możemy.
Oczywiście klasyka w relacjach intymnych: on-ona, on-on, ona-ona, ono-ono, jaką konfigurację byśmy nie podstawili, tak zawsze wyjdzie nam, że są między nimi tarcia, bo zmieniać się nawzajem próbują, a wraz z tymi próbami druga strona oporuje, bo że zamach na mnie, na moją tożsamość, na moją niezależność, ostatecznie: na to kim naprawdę jestem.
Poza tym, co niby on czy ona może wiedzieć? Kim jest, by mi mówić, co mam robić? Przecież wszystko, co mówi, mówi ze swojej perspektywy, czyli z perspektywy człowieka tak samo nadającego się do leczenia jak ja i wszyscy inni. Też ma swoje dziwne zachowania i szkodliwe nawyki, też czasem wrogością zionie, a w nocy zasnąć nie może, bo pełne napięcia pytanie „co ja właściwie wyczyniam ze swoim życiem?” odbija się między ścianami jego głowy jak kauczukowa piłeczka. Niech najpierw siebie ogarnie, a potem mnie się czepia. Co nie? No.
Tu zatrzymajmy się na moment, by wziąć pod uwagę jedno „a co, jeśli?” i wypróbować inne myślenie. Idzie ono tak:
A co, jeśli ty, kochana osobo, mimo całego swojego popsucia, czasem być może masz rację, wskazując mi, co we mnie nie gra? Jeśli nie całą rację, to chociaż pół albo ćwierć racji? Może są we mnie rzeczy, których sam nie mogę dostrzec, ty za to widzisz je głośno i wyraźnie? Ciekawe by to było, gdyby okazało się, że właśnie po to się zeszliśmy, żeby się przy sobie i ze sobą uleczyć albo chociaż podleczyć trochę, i że to właśnie jest tym, co w chwilach romantycznych uniesień nazywamy naszym wspólnym przeznaczeniem.
I dodatkowa, trudna rzecz się okazuje, kiedy już romantyczne uniesienie na chwilę przestanie się unosić, mianowicie że musimy sprostać sobie nawzajem i sobie samym, i może nie będzie to wcale za dużo powiedziane, że każdego obowiązkiem jest na tego drugiego człowieka wpływać, zachęcać go, zapraszać, pokazywać mu na swoim przykładzie, że można, a nawet należy lepiej, bo ją czy jego stać na to, i mocno w ciebie wierzę mój tyłeczku, kibicuję, a co gorsza twoją półprawdą, półgwizdkiem i półtyłkiem zza krzaka się zadowolić nie zamierzam.
I to oczywiste, że wystąpi opór, zwłaszcza kiedy strzelane jest wprost i prosto z mostu: zmień się, musisz to, musisz tamto, to jest w tobie kiepskie, to powinieneś, tamto powinnaś; i on w takiej gadaninie szują jest, a ona głupią jędzą i dlatego sukcesów we wzajemnym się-zmienianiu mają całe zero, a jedyne, co im z tego przychodzi to frustracja.
Ale z czasem, jeśli uczą się komunikować, może jakąś książkę-dwie na ten temat przeczytają, wykładu posłuchają, oczyszczą intencje i porzucą chorą gierkę w zdobywanie kontroli i władzy nad drugim człowiekiem, to z czasem nauczą się wpływać na siebie lepiej, przyjemniej, mówić do siebie z miłością, bardziej gładko i nie tworzyć ciśnień. A jeśli dołoży się do tego wzajemne zaufanie – że jesteś mądrą osobą i widzisz mnie być może lepiej niż ja widzę siebie, no i przecież chcesz mnie kochać, a nie mną zawładnąć, co nie? – wtedy opór przed zmianą jakby mięknie.
Ostatecznie bowiem nigdy nie chodziło o stanie się nie-sobą, chodziło jedynie o proces transformacji i w tym bolesnym procesie o stanie się sobą w pełni; nie ma lepszej osoby niż partner intymny, która tak bezlitośnie by tę transformację stymulowała i to być może podstawowy, choć nie jedyny powód, dla którego miłość między ludźmi płynie zmieszana z odrazą.