Jesteśmy przed sobą w pełnej okazałości. Nie, że nadzy w sensie braku ubrań, choć ten widok teraz też może być częstszy. Albo rzadszy. Zależy od dynamiki relacji.
Nadzy bardziej w sensie psychicznym i emocjonalnym. Duchowym, jeśli ktoś woli. Do tej pory było łatwiej ukrywać w sobie to czy owo. Te wstydliwe części.
Jej czy jego nie było przez cały cholerny czas. Bo przecież było coś takiego, jak wyjścia do pracy, wyjścia ze znajomymi, wyjścia na sport, generalnie: wyjścia bez niej czy bez niego.
Mieszkamy razem i teraz wszystko jest przy nim, przy niej, z nią, z nim. I nie chodzi nawet o zmęczenie materiału, o narastającą chęć, by pobyć trochę w samotności, trochę z dala.
Bardziej chodzi o to, że teraz wszystkie emocje przeżywane są przy nim, przy niej, z nią, z nim. Do tej pory można było schować w kieszeń złość, smutek, winę i pozwolić im rozpłynąć się gdzieś w trakcie tak zwanego normalnego życia. Prowadzonego w dużej mierze na zewnątrz i z dala od niej, od niego.
W takich warunkach łatwiej przestać być złym, smutnym, pełnym pretensji do siebie, do świata, do niej, do niego, sfrustrowanym i zawstydzonym tym, że nie ogarnia się życia ani siebie. Tym, że wiele jest udawane. Nieautentyczne.
Łatwiej jest przestać emanować całym tym poczuciem tragiczności życia, siebie i związku, jeśli ma to trwać trzy czy cztery godziny dziennie.
Czyli tyle, ile jest się z nią, z nim podczas wieczornych spotkań, po pracy, po zakupach, po fitnessie. Można poudawać, że nic się nie dzieje. Wszystko pod kontrolą. Okejeczka.
Skutki noszenia maski w związku
Gorzej, kiedy maskę trzeba nosić przez cały dzień. Potem przez cały tydzień. Miesiąc. Dwa. To dobre pytanie: jak długo można nosić maskę, nim stanie się coś złego?
Jakiś rodzaj implozji albo eksplozji. To, co skrywało się za maską, w końcu wybuchnie na zewnątrz, powodując jakąś histeryczną kłótnię, albo do wewnątrz, owocując na przykład depresją, hormonalnym patem.
Albo zrośnięcie się maski z człowiekiem, przez co człowiek staje się odcięty od życia i de facto ginie. Pod maską żyje dalej, ale nie jest już żywy, by tak rzec.

Bo nie da się odciąć od siebie tylko tych bolesnych, niewygodnych rzeczy. Byłoby za fajnie. One wszystkie są połączone, te dobre z tymi złymi. Jeśli jedną wtyczkę na dobre się wyjmie, gaśnie wszystko. Człowieka zastaje próżnia, która jest gorsza od bólu.
Wszystko to brzmi dość dramatycznie. Jakieś ciężkie emocje. Jakieś chowanie się za maską. Eksplozja, depresja, zrośniecie, próżnia i ból. Może przesadzam. Ale może wcale nie.
W normalnej codzienności może nie być wystarczająco dużo okazji, by przekonać się, co w nas naprawdę siedzi. Nie, żeby to miał być jakiś Mr. Hyde. Po prostu zwykłe, ludzkie emocje, z którymi nigdy nie nauczyliśmy się obcować, za to staliśmy się świetni w unikaniu ich.
Przeczytaj też: Kiedy relacja wkracza na martwy teren (i jak tam nie trafić)
W gubieniu ich gdzieś w pracy, na siłce, w galerii handlowej, przy browarze, widując gęby znajome i nieznajome, a ponad wszystko: nie musząc bezustannie gapić się w lustro, jakim przecież jest on czy ona.
Bo to wydaje się jakoś tak działać, że on czy ona zawsze dobrze odzwierciedlają. Również, a może przede wszystkim, te mniej piękne rzeczy.
Nawet, jeśli świat nie pokaże ci czegoś na twój temat albo zrobi to tak, że nie zauważysz – on czy ona zawsze będzie na posterunku, jako twoje ukochane, znienawidzone krzywe zwierciadło. W nim zawsze odbije się to, co trzeba.
Emocjonalny przepływ
Część tych dwójek, co to mieszka pod jednym dachem i stara się wspólnie tworzyć coś dobrego, nie odczuje większej różnicy. Świadomie czy nie, zawsze stawiali na wrażliwość i otwartość. Swobodnie przeglądali się w sobie nawzajem.
Emocjonalny przepływ jest i był normalną częścią ich gry. W zasadzie trudno sobie wyobrazić, żeby miał nie być. No bo jak? Mam coś chować? Jak długo? I z jakiej racji? Dajcie spokój.
Dla innych dwójek, ten emocjonalny przepływ nigdy nie był normalną częścią gry. No bo jak? Gra polega na tym, żeby wygrać. A jeśli chcesz wygrać, to nie odkrywaj wszystkich kart przed drugim zawodnikiem. A na pewno nie tych słabych.
Oni mogą nie dostrzegać pewnej subtelności. Ich nastawiony na „wygraną” pogląd wiąże się z ciągłym napięciem. Być może małym i trudno dostrzegalnym, ale ono jednak kumuluje się.
Jest jak delikatna mżawka. Przez długi czas jej nie odczujesz, dopóki nie spostrzeżesz, że cała kurtka ci przemokła.
Tak więc nagle, ni stąd, ni zowąd masz depresję albo zaczynasz fundować jej czy jemu serię gniewnych wybuchów. Wiesz, że nie masz nad nimi kontroli i że to niedobrze, a jednak zawsze udaje ci się znaleźć dla nich jakieś usprawiedliwienie. To też jest niepokojące. Skąd to wszystko?
No bo okazuje się, że aby „wygrać” w grze, która być może nawet w ogóle nie istnieje, trzeba było cały czas nosić maskę. Poker face, który ma zakrywać fakt trzymania słabych kart w ręku.
A co, gdyby się okazało, że karty nie były wcale słabe, tylko trzeba było nauczyć się odpowiednio je rozgrywać?
To jest właśnie – świadoma lub nie – filozofia tych par, u których przepływ emocjonalny jest normalną częścią gry. Karty mogą być różne. Grać trzeba wszystkim, choć bywa to trudne.
Nieraz wymaga lat nauki, jeśli na twoje rozdanie składają się gniew, żal czy poczucie winy, by rozegrać je z pożytkiem dla siebie i innych. Ale jest to możliwe.
Prawdziwą wygraną jest zabawa z gry i poczucie bycia autentycznym, bez względu na wszystko. Porzucenie iluzji, że pewne karty są zbyt słabe, by móc kiedykolwiek wyłożyć je na stół.
Teraz, w czasie pandemii, gra stała się jeszcze ciekawsza.