Garchen Rinpocze, tybetański Lama (nauczyciel buddyzmu) i swoją drogą podobno całkiem niesamowita postać, powiedział dobrą rzecz o miłości, uwaga, leci cytat.
„Istnieje czysta miłość i nieczysta miłość. Różnica polega na zaborczości lub uwolnieniu. Czysta miłość jest źródłem trwałego szczęścia. Nieczysta miłość tworzy tylko cierpienie. Nieczysta miłość, która jest skażona przez ego i zaborczość prowadzi do zazdrości, gniewu i wreszcie rozłąki (…) Jeśli ktoś nie zrozumie natury umysłu, przylgnie i spróbuje posiąść. Jest wtedy miły dla tych, którzy są dla niego mili, ale nie jest miły dla tych, którzy nie są dla niego mili. Taka miłość jest nietrwała; to nie może trwać długo”.
I myślę, że to dobre, co powiedział, bo wskazuje na jasną granicę między miłością a zazdrością, między miłością a posiadaniem. Jedno nie jest drugim, a są ze sobą często mylone. Tak rozstają się ludzie, a potem szukają głupich i nieprawdziwych, ale wygodnych wyjaśnień na to, o co tak naprawdę poszło.
No i ci wszyscy, którzy są mili nie dlatego, że jest to ich fundamentalna wartość życiowa i element ich stylu, tylko dlatego, że sekretnie chcą coś ugrać. I tak na przykład tworzą się chłopaki, co to nie rozumieją, dlaczego tak często trafiają do friendzone’a, a przecież „byli dla niej tacy mili”.
Ci sami chłopaki na przykład podczas randek będą szarmanccy dla swoich panien, ale zachowają się jak buce w stosunku do taksówkarza czy kelnera, i nie będzie seksu tego wieczoru, ani kolejnego, i jeden z drugim potem wejdzie do internetu czytać o przyczynach swych miłosnych niepowodzeń, i dowie się od podobnych sobie, że, no cóż, zawalił sprawę, bo widocznie był dla niej zbyt miły, a laski nie lubią miłych facetów przecież.
Lecz o tym, że był oślizgłą parówą, która chciała byciem miłym zmanipulować sytuację w taki sposób, aby uzyskać seks i prawdopodobnie dlatego tego seksu nie uzyskała, o tym już się prawdopodobnie nie dowie.
Oczywiście w dwie strony to działa, bo mamy nie tylko tych „nice guyów”, raz za razem odrzucanych, a przecież takich miłych i dobrych. Obok nich mamy też permanentnie odtrącone „grzeczne dziewczynki”, które uległością próbują załatwić sobie to czy tamto, a w głębi duszy wcale nie są tymi miłymi, łagodnymi gołąbkami, bo kto dłużej z nimi poprzebywa, ten przy tej czy innej okazji dostrzeże cwaną flądrę, która mizdrzy się dokładnie wtedy, kiedy trzeba i wtedy wyłącznie.
I w końcu trafia na kogoś, do kogo swym zwyczajem mizdrzy się radośnie, w nadziei na korzyści (swym zwyczajem), lecz ten ktoś okazuje się jeszcze cwańszy i skorzystawszy z jej bądź co bądź miłych umizgów – od siebie koniec końców nie daje nic, ot, pobawił się trochę i wyrzucił tak samo, jak każdy inny przedmiot, z którego nie ma już dłużej pożytku. I ona potem biegnie do księgarni po swój egzemplarz „Dlaczego mężczyźni kochają zołzy”, z mocnym postanowieniem, że oto koniec z byciem słodką i kochaną; ona słodka i kochana to już była i tylko jej się za to oberwało.
Lecz książka nie powie jej, że może trochę słodka i kochana faktycznie była, ale przede wszystkim to właśnie zołzą była, tylko taką utajoną, i z tego dokładnie powodu cała zaryczana poleciała do Empiku, odnaleźć dla siebie wyjaśnienie całej sytuacji i ratunek dla zranionej dumy.
I dalekie to wszystko od miłości jest, chociaż zabawne całkiem, jeśli spojrzeć z pewnej odległości.