Zbadaj swoją intencję, nim wejdziesz w rozwój osobisty

Z

N o więc wymyśliłeś sobie: zacznę interesować się samorozwojem. Tylko tu pojawia się trochę kłopotów, bo co to tak naprawdę znaczy ten cały samorozwój? Skąd mam wiedzieć, że już robię samorozwój? Jak właściwie się do tego zabrać i od czego zacząć?

Takie pytania przychodzą do głowy i choć mogą nakierować na faktyczne rozwiązania, według mnie częściej niż rzadziej wyprowadzą człowieka na manowce.

Zamiast pytać siebie, jak zacząć, na początek zapytałbym siebie: a skąd w ogóle pomysł, że chcę zacząć? Jak to się stało, że kupiłem całą tę ideę rozwoju osobistego czy też samorozwoju? Kto mi to sprzedał i za ile?

Samorozwój „na Grzesiaka”

Badając swoje intencje dochodzi się czasem do ciekawych odkryć. Może na przykład okazać się, że samorozwój wydaje mi się fajny i atrakcyjny, bo jestem fanem Mateusza „Pan Samorozwój” Grzesiaka, który jest postacią internetowo-telewizyjną, ma perlisty uśmiech, żonę Meksykankę i średnio po trzy tysiące polubień pod postami na Facebooku. A na dodatek mądrze gada.

Mateusz Grzesiak jest propagatorem rozwoju osobistego, ja Grzesiaka lubię, więc szerzej zainteresuję się samorozwojem. Okej. Ale to nie koniec. Schodzimy dalej, głębiej, staramy się wypatrzeć, co tam jeszcze jest poukrywane.

Co ma dać ci to, że pójdziesz w ślady Grzesiaka i troszkę się do niego upodobnisz? No, perlistego uśmiechu mieć nie będziesz, nie bez wpakowania dziesiątek tysięcy w ortodontę i cysternę pasty Colgate White.

Żona Meksykanka to też nie to. Żonę mieć może i chcesz, ale mieć jej nie musisz, zresztą, żonę to ma każdy, a z Meksykanek to i tak najbardziej lubisz Polki. Szukamy więc dalej tego najgłębszego motywu.

Czy może chodzi o te tysiące lajków pod postami? No, no, coś zaczyna przyjemnie łaskotać w podbrzuszu…

Tak, trochę chyba chodzi o tę sławę. Ale nie o jakąś sławę, ponieważ Bogusław Linda jest bardziej sławny od Bogusława Grzesiaka, a jednak nigdy nie przyszło ci przez myśl, by zainteresować się aktorstwem czy jakkolwiek się do Lindy upodobnić. Czyżby więc chodziło o jakiś specyficzny rodzaj podziwu, który jest tak pociągający? Być może.

Co czujesz, kiedy pod krótkim postem czytasz setki komentarzy, wychwalające grzesiakową mądrość i przenikliwość? Kiedy widzisz te wszystkie fanki, które chciałyby uprawiać seks z jego mózgiem? Facetów, którzy poklepują go po ramieniu, czując, że sami nigdy nie będą tak fajni i ogarnięci? No, gość ma status, nie czarujmy się, a za wysoki status to i duszę niejeden oddał, tak silne są wydzielane przezeń feromony.

Kiedy w gruncie rzeczy chodzi o status

Mamy to. Umysł wychwycił subtelne połączenie między byciem ekspertem od samorozwoju a wysokim statusem, czyli szerokim dostępem do ludzi, którzy cię podziwiają i, potencjalnie, do niezłej kasy. Biorąc pod uwagę, jak często mylimy podziw z miłością, a kasę z byciem wartościowym człowiekiem, łatwo się w takie sidła złapać.

Teraz umysł będzie więc dążył do statusu, bujając sam siebie, że chodzi o samorozwój – i przez to plącząc się w pytaniach, od czego właściwie ma ten cały samorozwój zacząć i co to tak naprawdę znaczy.

W kiepskim wariancie szybko staniesz się osobą, która wrzuca na swoje internetowe profile dużo obrazków motywacyjnych, a podczas balów i przyjęć jest rozmówcą absolutnie nieznośnym, bo kiedy ktoś w dialogu użyje słowa marzenia, ty od razu go poprawiasz, że marzenia są dla frajerów i zamiast tego należy mieć cele.

Będziesz mierzyć się na to, kto ma bardziej oczyszczoną aurę i obejrzał więcej szkoleń motywacyjnych. Wykształcisz w sobie poczucie wyższości nad innymi ludźmi, bo w końcu ty uprawiasz samorozwój, a oni nie. W efekcie przestaną cię lubić, ale wytłumaczysz to sobie tym, że płotki po prostu wolą pływać z płotkami, a ty musisz znaleźć swoje stado rekinów, czy tam ławicę.

Poznasz więc kolejnych ludzi podobnych sobie, być może na którymś z warsztatów z osiągania sukcesu. Będziecie się do siebie sympatycznie uśmiechać i wymieniać Samorozwojowymi Doświadczeniami (taki Bartek to nawet na Ayahuaskę do Czech pojechał), opowiadać sobie o przebytych szkoleniach i przeczytanych książkach Roberta Kiyosakiego i razem współczuć tym, którzy na zawsze będą jak ten „biedny ojciec”.

Mimo że pozornie równi sobie – bo z tej lepszej, samorozwojowej kasty – każdy z was skrycie będzie czuł się lepszy od tego drugiego. W rzeczywistości jednak, pod tym wyćwiczonym uśmiechem, każdy będzie po równo nieszczęśliwy. Samorozwój wyprowadził was na manowce. Mieliście się stać lepszymi ludźmi, lecz jeden zły zakręt prowadził do kolejnego i oto witamy w mieście nadętych dziwaków.

Ale może też rozegrać się wariant nieco lepszy.

Już na samym początku stawisz czoła swoim głębokim intencjom. Pragnienie statusu nie musi być z gruntu złe, jeśli droga wiodąca do tego celu nie czyni z ciebie sprzedajnego hipokryty bądź tyrana. Można je realizować w sposób względnie zdrowy. Tylko podstawowym warunkiem jest totalna szczerość z samym sobą: co tak naprawdę chcę osiągnąć i co spodziewam się, że mi to da?

Wkraczam więc w świat samorozwoju z konkretnym zamiarem, z konkretnym „czymś”, co chcę wyjąć z tej zabawy dla siebie. „Zamierzam użyć samorozwoju jako trampoliny do stania się rozpoznawalnym i cenionym ekspertem”. Tak postawiony cel determinuje dalsze działania. Wtedy nieszczęsne pytanie „od czego zacząć” nie przysparza już tylu kłopotów – można na przykład zdecydować się na jakąś specjalizację i na start kupić kilka książek. A za kilka lat, dajborze, być znanym i cenionym ekspertem, z dostatkiem kasy i podziwu, o które od początku chodziło.

Samorozwój „na wybawiciela”

Oczywiście mogą być i inne motywy wejścia w świat samorozwoju. Na przykład poczucie winy jest taką dużą siłą napędową, która pcha ludzi do robienia różnych rzeczy i lata później odkrywają oni na terapii, że w sumie to całe życie podejmują się działań, które mają przynieść ulgę w nieuświadomionym – i pełnym napięcia – wrażeniu jakiegoś długu wobec świata.

Ktoś na przykład, wbrew swoim humanistycznym ciągotom, zostaje inżynierem, bo tak chcieli mama i tata, a rodziców nie wolno zawieść (prawda?). Ma więc udaną karierę jako inżynier, a jednak ciągle dławi go poczucie braku satysfakcji i sensu. Nic dziwnego. Jego zawodowa ścieżka oparta jest o kompensację; nie może być prawdziwie szczęśliwy, ponieważ cały czas spłaca iluzoryczny „dług” wobec rodziców. Zamiast zająć się własnym szczęściem, zajmuje się cudzym i najpewniej jest to zupełnie nieświadome.

Samorozwój może służyć podobnemu celowi, przy czym „spłata długu” odbywa się poprzez pomaganie innym. Koleżance w trudnym rozstaniu. Partnerowi czy partnerce w ich rozterkach emocjonalnych. Ojcu z jego problemem alkoholowym. „Bo gdyby tylko poradzili sobie z tym czy z tamtym, w końcu byliby szczęśliwi”.

I jeśli taka myśl się pojawia, trzeba ją natychmiast zakwestionować. Nie z góry odrzucić, tylko zakwestionować. Na przykład pytając siebie: skąd we mnie ten wewnętrzny przymus, by zajmować się szczęściem innych ludzi?

Gąbka na problemy

Taka postawa ma wiele wspólnego z chęcią wybawiania świata, a więc – bycia wybawicielem. Specyficzny rodzaj roli, w której obok szlachetności, często pojawia się też wyparcie własnych problemów i potrzeb. Bo skoro inni są priorytetem, to mną zajmować się nie trzeba. Zdobywanie wiedzy i umiejętności związanych z samorozwojem nakierowane jest niemal wyłącznie na innych.

Prawdziwą intencją wejścia w samorozwój jest więc poradzenie sobie z własnym „długiem wobec świata”. Pomożenie wystarczającej liczbie osób, aby wreszcie poczuć, że jest się wystarczająco dobrym. Oczywiście jest to pułapka, ponieważ ludzi potrzebujących pomocy jest więcej niż życia. Zawsze znajdziesz kolejnych, jeśli kieruje tobą siła, której nie jesteś w pełni świadom.

Wkrótce możesz stać się osobą, której myślenie o problemach innych ludzi pochłania większość czasu i energii mentalnej. W intymnej relacji, zamiast pójść razem na lody, będziesz terapeutyzować drugą stronę i być może wymyślać jej nowe problemy. Zmęczy was to śmiertelnie, a ty będziesz zastanawiać się, gdzie podział się seks.

W końcu dojdziesz do tego, że jego brak wynika pewnie z emocjonalnych problemów drugiej strony. Pospieszysz je rozwiązać przy pomocy technik, o których czytałeś w książce Lwa-Starowicza. Swoje własne problemy zepchniesz na bok, bo tobie pomoc potrzebna nie jest – to ty jesteś tym typem człowieka, który zawsze pomaga innym.

A w życiu, jak to w życiu – ludzie chętnie skorzystają. Przyjdą do ciebie, ilekroć będą mieli z czymś problem, a przyzwyczajeni, że zawsze empatycznie i cierpliwie wysłuchasz, sami nieszczególnie będą słuchać. Tak więc mimo wypełniania szlachetnej misji pomagania innym, wyhodujesz w sobie poczucie opuszczenia i samotności.

Samorozwój znów nie zadziałał. Zamiast okazać się drogą do bycia pokochanym przez ludzi, zrobił z ciebie gąbkę, którą inni nasączają swoimi emocjami i dylematami. Zarazem, kiedy dojrzewasz do tego, by w końcu poprosić kogoś o wsparcie w swojej sprawie, nie bardzo masz się do kogo zwrócić. Innym brakuje chęci albo umiejętności, które teraz by się przydały.

Kiedy w gruncie rzeczy chodziło o zasłużenie na miłość

W związku z powyższymi, dosyć mrocznymi scenariuszami, pojawia się pytanie: czy kierowanie się intencją pomocy innym ludziom to zła rzecz?

Nie, to nie to. Trzeba wyłapać tę subtelność, że tu nie chodzi o pomaganie innym. Chodzi o głębiej skrywany i pozostający w cieniu – a więc niedostrzegalny na pierwszy rzut oka – motyw przewodni. O to, że umysł tak naprawdę chce osiągnąć coś innego, niż deklaruje przed innymi i przed sobą.

Podobnie jak w poprzednim przykładzie – tym z Grzesiakiem – naprawdę chodziło o zdobycie statusu, tak tu prawdziwą intencją jest uzyskanie akceptacji innych. Udowodnienie, poprzez pomaganie ludziom, że zasługujesz na ich miłość. Są to motywy nieuświadomione, nienazwane, których źródeł szukałbym w poczuciu winy i wstydu (luźna hipoteza, choć myślę, że całkiem prawdopodobna).

Pomaganie innym z neurotycznych pobudek to rzecz zupełnie normalna i musiał to w sobie przepracować nawet wybitny psychoterapeuta Alexander Lowen (pisał o tym w książce „Lęk przed życiem”); jak wielu jest terapeutów, którzy realizując swą zawodową misję pomagania innym, sami nie znają swoich demonów? „Lekarzu, ulecz samego siebie”, głosi przysłowie.

Nie chcę tu powiedzieć, że nie można pomagać innym, dopóki nie rozwiąże się wszystkich swoich problemów. Nie można pomóc sobie raz na zawsze, tak samo jak nie można osiągnąć absolutnego zdrowia. Równolegle jednak z pomaganiem innym, trzeba pomagać sobie samemu i być otwartym na pomoc ze strony innych. Tylko w ten sposób układ dąży do jako-takiej równowagi.

W kwestii pomagania sobie mogą oczywiście występować różne blokady i opory. Na pewno łatwiej jest doradzać innym, niż swojemu odbiciu szczerze spojrzeć w oczy. Może nawet być tak, że ktoś odruchowo koncentruje się na innych, by jak najdalej uciec od siebie.

Na czym więc może polegać samorozwój, otóż może i powinien polegać między innymi na diagnozowaniu w sobie tego typu oporów. Dostrzegając i nazywając je, dajemy sobie możliwość zakwestionowania ich. To początek wewnętrznej przemiany i, dajborze, lepszych decyzji życiowych.

Poznanie siebie i absolutna szczerość ze sobą to niepisany postulat, jaki stoi za całą tą ideą samopomocy, rozwoju osobistego, samorozwoju, jak zwał, tak zwał.

Jeśli więc pojawia się w człowieku ten głos, że ach, może zainteresuję się tym samorozwojem, może zacznę się tym zajmować, równolegle powinny pojawiać się pytania: Po co? Co ma mi to dać? Czego tak naprawdę chcę? Która część mnie wpadła na taki pomysł? O co w tym chodzi, tak właściwie? Dlaczego niektórzy ludzie jedzą pizzę z ananasem?

Pytania te nie są podszyte cynizmem. Ich rola nie polega na zepsuciu motywacji i nakierowania człowieka na myśl, że lepiej jednak zająć się grami wideo zamiast samorozwojem. Ich celem jest oszczędzić błądzenia i cierpienia, do jakich prowadzi ślepe podążanie za intencją, która nie została w pełni odkryta ani nazwana. A tym bardziej zakwestionowana.

Podziel się wpisem
  •  
  •  
  •  
  •  

Autor

Miazga

Dzielę się wnioskami, jakie płyną z kilkunastu lat świadomej pracy nad upierdliwym i na wskroś neurotycznym materiałem, który nazywamy sobą. Sprawdzam, co działa, a co nie działa w tym tak zwanym rozwoju osobistym. Rozważam o motywacji, emocjach i związkach, łącząc duchową perspektywę Wschodu z naukami Zachodu.

0 0 Oddaj głos
Ocena artykułu
Powiadomienia
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Polub stronę na Facebooku

Archiwum

0
Podziel się komentarzem. Dzięki!x
()
x