Bo niby chcesz tej dyscypliny, ale jednak nie

B

Być może znasz ten głos w swojej głowie, który powątpiewa w sensowność czegokolwiek, a dyscyplina to jego wróg numer jeden. Potrafi obrzydzić każdą pracę i każdy wysiłek. Podkopać wiarę w siebie i hej, pewnie że pizza i Netflix, pewnie, zasłużyłeś, w końcu był ten jogging cztery dni temu, a nie było nagrody, więc czemu by nie teraz, dzisiaj i może nawet jutro też.

(Nie, żeby było coś nie tak z pizzą i Netflixem. Bóg zesłał nam obie te rzeczy nie bez powodu. Są super. Ale mają też potencjał, by stać się tym marnym, życiowym pocieszycielem, fałszywie bezpieczną przystanią, do której wpływamy za każdym razem, gdy nachodzi myśl, by jakoś zdrowiej czy bardziej twórczo spędzić czas)

Ten sam wewnętrzny głos czasem stawia cię wyżej od innych – od tych, którzy nie są „prawdziwie wolni”, bo zamiast robić, na co mają ochotę, angażują się w zajęcia wymagające punktualności, skupienia i wysiłku. Nie są na tyle wolni, by po prostu odpuścić to wszystko, odpuścić cały ten syf i się zrelaksować.

Gonią nie wiadomo za czym.

Starają się coś osiągnąć w świecie, w którym wszystko to i tak nie ma znaczenia.

Daremny wysiłek podszyty naiwnością, że kiedykolwiek, cokolwiek może ulec zmianie.

I ja myślę, że ten wewnętrzny głos ma dużo racji.

Wielu ludzi to rzeczywiście są naiwni szaleńcy. Gonią za monetą i jakąś mętną obietnicą nie wiadomo czego, która ma się spełnić nie wiadomo kiedy – ale wiadomo, że to, co jest teraz, jest nie dość dobre, więc trzeba starać się bardziej i ciężej. Być potulnie zdyscyplinowanym.

Ten głos wewnętrzny nie jest zatem głupi. Potrafi rozpoznać szaleństwo, zagubienie i nieradość i ochronić cię przed nimi. Tyle że trochę jakby wylewa dziecko razem z kąpielą. Czy tam mleko puszcza nosem. Nigdy nie byłem biegły w tych powiedzonkach.

Jak to wylewa dziecko razem z kąpielą? Ano tak to, że negując frajerską postawę ludzi i bezrefleksyjną uległość wobec systemu, wpada w drugą skrajność: lenistwo, bierność i niezdyscyplinowanie.

Z jednego ekstremum w drugie

Kiedy człowiek się przeciwko czemuś buntuje, zaczyna robić coś totalnie odwrotnego – i dopiero potem się orientuje, że po tej drugiej stronie też jest niedobrze, więc po kolejnych pięciu latach znajduje coś w rodzaju złotego środka (jak dobrze pójdzie, bo jak źle, to po 10 latach, albo i w ogóle). To jest generalna, ludzka tendencja, widoczna na praktycznie wszystkich polach.

Gość, który zorientował się, że źle traktuje kobiety, nagle porzuca tożsamość małego tyrana i przywdziewa rycerską zbroję. Teraz jest uprzejmy i gotowy spełniać wszystkie pragnienia złotogłowych niewiast. Z zupełnie niemiłego poszedł w zupełnie zbyt miłego, i tak niby jest lepiej, ale przecież jednak też niedobrze. Dopiero lata później staje się miłym gościem, który dodatkowo ma kręgosłup i potrafi stawiać granice, nie wpadając przy tym w chamstwo.

Albo kobieta, która dotychczas była bez reszty oddana swojemu mężczyźnie, no i musiał zostawił ją dla innej, by spostrzegła, że zupełnie zagubiła w tym związku swoją tożsamość. Od teraz będzie więc Silną, Niezależną Panią Swojego Życia, która nie angażuje się w „nic poważnego”. I niby tak jest lepiej, no ale, wiadomo. Po latach miotania się w końcu powróci do potrzeby stworzenia z kimś gniazda, nie wpadając w toksyczne uzależnienie od tej osoby.

No i jest w końcu mamy człowieka, który kiedyś, pod wpływem kogoś, czegoś, szkoły, rodziców, nie wiadomo – sprzeciwił się idei pracy, wysiłku, dyscypliny. Dostrzegając w niej element zniewolenia postanowił – bardziej lub mniej świadomie – że on się nie da capnąć. Że nie z nim takie numery.

Dlatego pracuje tylko tyle, ile musi. Na pracę jest sekretnie obrażony. Myśli, że w innym biurze byłoby mu lepiej.

Nie byłoby.

Może zaangażuje się w jakieś hobby, ale tylko, jeśli nie wymaga ono tego rodzaju wysiłku, który kojarzy mu się z pracą. Dlatego przeważnie jest w swoich zajawkach bierny.

Dyscyplina - czemu jest taka trudna?

Myśli czasem o ograniczeniu grzesznych przyjemności. Może trochę mniej seriali, mniej szlugów, mniej fast foodów, ale znów – skoro ma na te rzeczy ochotę, to czemu miałby się od czegokolwiek powstrzymywać, narzucać sobie jakieś ograniczenia.

Poćwiczyć, to by w sumie chciał, ale regularne treningi to już nie. Bo trzeba by chodzić nawet wtedy, kiedy się nie chce. A on wierzy w ideę weny, jako jedynego słusznego wyznacznika czy należy coś robić, czy nie. Taki z niego wolny duch.

Duch, co to może ma w życiu pewien spokój i nie narzeka na brak przyjemności, lecz nie ma efektów, o których warto byłoby mówić. „No wiesz, jakoś leci”, mawia. Bo wiele innego nie ma do powiedzenia. Wie o tym i odrobinę z tego powodu cierpi.

W gruncie rzeczy trochę tęskni za dyscypliną, rutyną i zorganizowanym działaniem, które prowadziłoby do realizowania celów, na jakich w głębi serca mu zależy. Z utajonym podziwem patrzy na kolegę, który się wyłamał i zamiast pójść na kolejne piwo, wrócił grzecznie do chaty, bo rano chce zrobić trening.

Jest kilka niuansów, których człowiek ten nie dostrzega i przez to ma konflikt wewnętrzny. No bo to jest tak: jeśli chcesz stać się jakimś typem osoby – w tym przypadku osoby bardziej zdyscyplinowanej, zdrowszej, osiągającej jakieś cele i tak dalej – a typem tym stać się nie możesz, bo przecież jesteś, jaki jesteś, no to nagle powstaje sporych rozmiarów dziura.

Dziura pomiędzy tobą a tym, kim chciałbyś być

Ta dziura to podskórne napięcie, które wyrasta na wstydzie i poczuciu winy. Przeciwieństwo wewnętrznego spokoju i relaksu. Te uczucia nie zawsze są silne i łatwo dostrzegalne, lecz jeśli skierujesz wzrok do wewnątrz i utrzymasz go tam w skupieniu, w końcu je znajdziesz. Każdy je ma.

Rozpoznasz to, co każdego dnia delikatnie podtruwa i napełnia twoją głowę cholernymi pytaniami: Co jest ze mną nie tak? Czemu nie mogę po prostu być szczęśliwy? No nie możesz, z tym balastem nie możesz. Trzeba sobie jakoś poradzić z tym emocjonalnym napięciem.

Na pewno dobrze byłoby spróbować mniej osądzać siebie. Tymi czy innymi metodami zredukować wstyd, który zaciska na żołądku ciasną pętlę. Kiedy to się uda, wtedy inni ludzie, ich styl życia, ich osiągnięcia – wszystko to zaczyna służyć jako inspiracja, a nie jako jakiś fantastyczny obraz, który jest tak przygnębiająco nieosiągalny.

Na pewnym poziomie człowiek zawsze pozostanie sobą, a z tego wypływa prosty wniosek, że nie będzie nikim innym, niż jest. To, że mogę się stać kimś innym, jest iluzją, którą trzeba porzucić i po prostu spotkać się z samym sobą w miejscu, w którym aktualnie się jest. Z całym tym nieogarnięciem, nałogami i grzesznymi przyjemnościami.

I dopiero po tym spotkaniu się z sobą, pracować nad nieogarnięciem, nałogami, grzesznymi przyjemnościami, co tam komu potrzebne. Po wykonaniu tej pracy dalej pozostaje się „sobą”. Od tego nie ma ucieczki. Bo kim, jak nie sobą, przepraszam bardzo.

Tyle że wtedy zostaje się takim sobą na przykład bez nałogu. Sobą, który zbiera więcej owoców swojej pracy i one smakują dobrze, sok z nich cieknie, witaminki, no cudnie, narobiłem się, ale jest, mam. I bez szluga to też wciąż jestem ja, chociaż fajki dawno temu oszukały mnie, że bez nich wcale sobą nie będę.

Można więc powiedzieć: odmawiający dalszego melanżu, żeby wstać rano na trening, to wciąż będziesz ty (a czy jesteś na takie poświęcenie gotowy, to inna para kaloszy), choć wydawać by się mogło, że wcześniejsze zawinięcie się do domu byłoby tak nie w twoim stylu, że równie dobrze mógłbyś ubrać strój do baletu i odstawić jezioro łabędzie na środku chodnika

Dyscyplina dla człowieka, a nie człowiek dla dyscypliny

To jest jeden z elementów samodyscypliny, choć na pewno nie jedyny i nie ostateczny: zaakceptować, a następnie uwolnić strach o stracenie siebie, strach o zaprzestanie bycia sobą; o to, że niby dyscyplina to nie ja.

Puścić ten koncept, że „ja” jestem „jakiś” i pewne rzeczy do mnie pasują, a inne nie pasują, że coś jest „nie w moim stylu”, a więc chcąc pozostać sobą (nie umrzeć wewnętrznie) muszę tego nie robić. Muszę się „tym” nie stać.

Jasne, pewnie, rodzimy się z jakimś temperamentem, z jakimś układem nerwowym, innym niż mają inni ludzie. Dlatego różnimy się od siebie i jedne rzeczy bardziej do kogoś pasują, a inne mniej. Na pewno nie każdy odnajdzie się we wstawaniu o 5 rano, w pisaniu książki, w chodzeniu na siłownię czy co tam sobie kto wymyśli w ramach samodyscypliny. Dyscyplina dla samej dyscypliny to zły pomysł. Prędzej czy później spali człowieka od środka ogniem piekielnym.

Co zatem? Ot, dopasować dyscyplinę do siebie, a nie siebie do dyscypliny – tak brzmiałoby ogólne prawidło, które zdaje się mieć najwięcej sensu. I będzie to możliwe tylko wtedy, kiedy człowiek zna siebie; zna, a nie odrzuca. Wtedy wie, w jakim miejscu jest, tak życiowo, i dokąd z tego miejsca chciałby dojść.

Jeśli jest gotów porzucić miejsce, w którym się znajduje, a przy tym wie, dokąd chce dojść, to naturalnie wdroży potrzebną dyscyplinę. I może nawet nie będzie przy tym myślał, że „robi dyscyplinę”. Koncept dyscypliny wyparowuje, podobnie jak cały ten koncept „ja” i wszystkie zawiązane wokół tego neurotyczne myśli i opory wewnętrzne.

Tym, co pozostaje, jest zwykłe, proste bycie i odpowiednio ukierunkowane działanie, które z tego bycia wypływa.

Podziel się wpisem
  •  
  •  
  •  
  •  

Autor

Miazga

Dzielę się wnioskami, jakie płyną z kilkunastu lat świadomej pracy nad upierdliwym i na wskroś neurotycznym materiałem, który nazywamy sobą. Sprawdzam, co działa, a co nie działa w tym tak zwanym rozwoju osobistym. Rozważam o motywacji, emocjach i związkach, łącząc duchową perspektywę Wschodu z naukami Zachodu.

0 0 Oddaj głos
Ocena artykułu
Powiadomienia
Powiadom o
guest
2 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze Najwięcej głosów
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze
Łowca

Z artykułu , ale co ważniejsze z życia , wynika jasno że człowiek zdyscyplinowany szybciej osiąga cele niż ten żyjący na wiecznym luzie. Mądre dyscyplinowanie się pomaga również w poczuciu stabilności emocjonalnej i życiowej szeroko pojętej. Mądry dobrze napisany artykuł.

Polub stronę na Facebooku

Archiwum

2
0
Podziel się komentarzem. Dzięki!x
()
x